Ruch Rodzin Nazaretańskich

Wielki Post 2016

\”Uznaję bowiem moją nieprawość, a grzech mój jest zawsze przede mną\” (ps 51,5

5. Aby nie zranić najczystszej Miłości
Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy (1 J 3, 9)

„Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy” (Łk 15, 31). Tak zwraca się miłosierny ojciec do starszego syna, pełnego goryczy a wręcz gniewu na widok dobroci okazanej młodszemu bratu. Innymi słowy: „Posiadasz największy i najcenniejszy skarb – jesteś moim synem. Czy potrzeba ci czegoś więcej?”. To właśnie ten skarb miłości ojca muszą na nowo odkryć obaj synowie. Młodszy wzgardził nim, gdy odszedł. Starszy, choć pozostawał w domu ojca, tak naprawdę nigdy go sobie nie uświadomił i nie cenił.
Kiedy syn marnotrawny postanowił wrócić, zrobił to, jak się wydaje, ze zwykłego wyrachowania: było mu źle, gdy tymczasem najemnicy u ojca mieli pod dostatkiem chleba. Prośba: „Uczyń mnie choćby jednym z najemników” (Łk 15, 19) płynie bardziej z troski o sprawy przyziemne, niż z tęsknoty, by na nowo stać się synem. Szansa, że odnajdzie utracony skarb dziecięctwa pojawi się wtedy, gdy sponiewierany i upokorzony, zepchnięty na samo dno nędzy, znajdzie się w ramionach ojca. Gdy zobaczy go wybiegającego mu na spotkanie, gdy dojrzy w jego oczach łzy bólu i zarazem radości, gdy wbrew najśmielszym oczekiwaniom ojciec ubierze go w najlepszą szatę, włoży na palec pierścien synowski i przygotuje ucztę – wtedy może odkryć na nowo najcenniejszy klejnot: miłość ojca. A wówczas także dotrze do niego, jak wielkie zło się dokonało, gdy nią wzgardził. I zrozumie co trzeba zrobić, by wszystko naprawić: wystarczy, że pozwoli ogarnąć się na nowo miłości ojcowskiego serca i już nigdy nie odejdzie, nigdy nie przestanie być synem. Jeśli to wszystko się dokona – jego winę będzie można nazwać szczęśliwą (1). Bo jego oczy w końcu otworzyły się na prawdziwe szczęście, którego wcześniej nie widział. Gdy tymczasem starszy brat, mimo że stale mieszkał w domu ojca i pozornie był bez winy, jeszcze go nie dostrzegł.
Największym złem w postępowaniu młodszego syna nie był wcale nierząd czy rozrzutność – ale ślepota na miłość ojcowską, życie tak, jakby nie miał kochającego ojca, jakby go nie potrzebował. Miało to o wiele poważniejsze skutki niż cierpienie, którego doświadczał na obczyźnie, gdyż spowodowało swoistą śmierć duchową – „brat twój był umarły” (Łk 15, 32), powiedział ojciec do starszego syna. W ramionach ojca syn mógł się przekonać, że jego synostwo jest dla niego niekończenie cenniejsze niż majątek, który roztrwonił.
W rzeczywistości taka duchowa śmierć zagościła w sercach obu braci, tyle że w inny sposób. Młodszy syn odchodząc nie rozumiał, że rani ojca, bo nie poznał w pełni jego miłości. Starszy syn stanął praktycznie na krawędzi buntu, bo również nie rozumiał ojcowskiego serca: bólu z powodu utraty syna ani radości z powodu jego odzyskania. Czytając przypowieść nie mamy pewności, czy i on nie odejdzie. Ostatecznie tym, co może zatrzymać pierwszego i drugiego w domu ojca już na zawsze, i uchronić przed kolejnym odejściem, jest świadomość, jak bardzo są kochani, i jak wielkiej udręki doznaje serce ojca, gdy jego miłość pozostaje bez odpowiedzi.
Nie zrozumiemy miłości Ojca niebieskiego ani tego, jaką ranę zadajemy Mu naszymi grzechami, dopóki będziemy mieli fałszywy obraz Boga. Opiera się on na przekonaniu, że Bóg kocha nas, gdy jesteśmy dobrzy, natomiast gdy jesteśmy źli – przestaje kochać, a za to upomina i karze. Ale Boża miłość agape jest inna niż miłość ludzka. To miłość, która zawsze pragnie się rozlewać, zawsze pragnie dobra. Pragnie, aby jej dzieci również kochały. Natomiast nigdy nie szuka korzyści dla siebie. Kocha więc nawet grzesznika – aby go przemieniać. I właśnie dlatego, że kocha, nie zgadza się na zło i grzech, ale pragnie je wykorzenić z serca.
Bóg potrafi wykorzystać doczesne skutki grzechu, aby pomóc nam odkryć Jego prawdziwy obraz. Gdy poranieni wracamy do Niego, nawet jeśli nasze pobudki są tylko egoistyczne, On z miłosierdziem i ojcowską czułością przytula nas i wszystko naprawia. Nie jest surowym i bezwzględnym sędzią, za jakiego wcześniej Go uznawaliśmy. Każdy powrót jest szansą na przewrót kopernikański w naszym życiu: Gdy pojmiemy, jak wielka Miłość pochyla się nad naszą nędzą, już nie będziemy chcieli od Niej odchodzić przez kolejne grzechy. Wcześniej być może powstrzymywała nas, podobnie jak starszego syna, obawa przed bolesnymi skutkami zła. Teraz obawiamy się zranić najczystszą Miłość. A jeśli nawet przytrafi się nam grzech, to będziemy wiedzieć, jak bardzo ta Miłość cierpi, a wtedy natychmiast wrócimy i będziemy żałować – żalem doskonałym.
Gdy przychodzimy poranieni do konfesjonału, w naturalny sposób oczekujemy, że kapłan pomoże nam rozwiązać nasze problemy. Jednak nie zawsze tak się dzieje i wtedy możemy być rozczarowani. Ale czy rzeczywiście zawsze chodzi o to, by rozwiązać problem? O ileż ważniejsze jest to, by znowu poczuć się dzieckiem Ojca! On tylko dlatego dopuścił problem, bo potrafi wykorzystać go dla okazania nam pełni swojej miłości. Zaś kapłan ma nam w tym pomóc i to jest jego najważniejsze zadanie.
Aby odkryć najczystszą Miłość, nie trzeba grzechu i płynącego stąd cierpienia. Święci zgłębiali tajemnicę Miłości kontemplując krzyż Chrystusa. Św. Jan Paweł II napisał, że ten, kto prawdziwie spotkał miłosierną miłość Boga nie może żyć inaczej, jak stale się nawracając (2). Tylko miłość – a nie strach przed cierpieniem i karą – najskuteczniej popycha do autentycznej przemiany, poprzedzonej trudem uznania grzechu i głęboką skruchą.

(1) Katechizm przestrzega, że nigdy zło nie staje się przez to dobrem, KKK 312; (2) Enc. o Bożym Miosierdziu, Dives in Misericordia, 13.

4. „Zbawienne poczucie grzechu” (1)
Chrystus Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których ja jestem pierwszy (1 Tm 1, 15)

„Przywrócenie właściwego poczucia grzechu jest pierwszym sposobem na przezwyciężenie poważnego kryzysu duchowego, jaki trapi człowieka naszych czasów” – napisał św. Jan Paweł II w 1984 r. Dzisiaj, gdy kryzys wiary jeszcze się pogłębił, słowa papieża są tym bardziej aktualne.
Dlaczego należy zaczynać właśnie od poczucia grzechu? Bo jest ono, jak zwrócił uwagę Jan Paweł II, ściśle związane z poczuciem Boga (2). Gdy człowiek traci poczucie grzechu, automatycznie słabnie jego relacja z Bogiem. I dlatego papież nie wahał się dodać: trzeba mieć nadzieję, że „na nowo zakwitnie zbawienne poczucie grzechu”. A jest ono rzeczywiście zbawienne. Papież Franciszek w jednej ze swoich homilii w kaplicy Domu św. Marty użył mocnych słów: „Jeżeli nie ma się pokory, jeżeli nie jest się zdolnym do uznania własnych grzechów i własnej ludzkiej słabości, nie można osiągnąć zbawienia. (…) Taki człowiek nie potrafi zrozumieć piękna zbawienia, które daje nam Jezus” (3). Jest zastanawiające, że według Jana Pawła II poczucie grzechu powinno odrodzić się „przede wszystkim w Kościele”. Nierzadko bowiem tam, gdzie walczono z postawą przesadnego doszukiwania się grzechu we wszystkim, owocującą lękiem i paraliżem serca – nieopatrznie doszło do drugiej skrajności: niedostrzegania grzechu nigdzie, negowania jakiejkolwiek kary za grzech i rezygnowania z obowiązku napominania (4).
W Wieczerniku, przed odejściem z tego świata, Chrystus pocieszał Apostołów: „Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Pocieszyciela da wam, aby z wami był na zawsze – Ducha Prawdy” (J 14, 16). Jego misją będzie nie tylko przypominanie uczniom nauki Zbawiciela, świadczenie wraz z nimi o Ewangelii aż po krańce świata, ale też – przekonywanie o grzechu. W życiu duchowym pojawia się zaskakująca prawidłowość: im bardziej zbliżamy się do Boga, im bardziej postępujemy na drodze wiary – tym gorsi stajemy się we własnych oczach. Niektórzy z tego powodu zniechęcają się a nawet rezygnują z dalszej drogi: po co się wysilać, skoro więcej się modlę, bardziej pracuję nad sobą, chodzę na spotkania formacyjne – a jestem coraz gorszy? Chcielibyśmy czasem zawołać jak św. Piotr, który po cudownym połowie ryb przypadł Jezusowi do kolan: „Odejdź ode mnie Panie, bo jestem człowiek grzeszny” (Łk 5, 8). Ale czy możemy się dziwić, że gdy otwieramy serce na Ducha Świętego i On przychodzi, to przekonuje nas o grzechu i pokazuje nam, ile rzeczy musi się jeszcze w nas zmienić? To przecież Jego misja.
Św. Jan od Krzyża wyjaśnia to następująco: Oto wysprzątaliśmy pokój i wydaje się nam, że lśni czystością. Jednak podczas naszej pracy niebo było pochmurne. Gdy zabłyśnie słońce i przez okno wpadną promienie światła, nagle okazuje się, że pozostało jeszcze wiele kurzu, którego wcześniej nie było widać. Całą pracę trzeba wykonać lepiej, dokładniej. Gdy zbliżamy się do Boga, w Jego świetle okazuje się, ile musimy jeszcze w sobie zmienić. Nie chodzi o to, że stajemy się coraz gorsi, ale dzięki światłu Ducha Świętego widzimy coraz więcej prawdy o sobie.
W pewnym momencie na drodze do Boga możemy mieć wrażenie, że coraz więcej rzeczy zaczyna nam się w życiu „sypać”, np. mimo starań coraz gorzej układają się nam relacje rodzinne. Może wtedy zrodzić się bunt: Dlaczego tak jest? Tamci są niewierzący, a dobrze im się powodzi, mają dobrą pracę, w ich rodzinie nie ma większych problemów! – Tym, którzy zbliżają się do Boga, Duch Święty daje łaskę widzenia skutków letniości czy wręcz zła, aby podjęli trud przemiany. Tym, którzy żyją w obojętności lub grzechu, zły duch potrafi spuścić zasłonę na oczy: nie widzą potrzeby nawrócenia (por. Mt 13, 14n), a ich serce jest zaaferowane tym, co drugorzędne.
Ewangeliczne uznanie winy zupełnie nie mieści się w ramach mentalności, która dominuje w otaczającym nas zlaicyzowanym świecie. Wynosi ona do rangi absolutu poczucie własnej wartości, dobre mniemanie o sobie, brak kompleksów, pozytywne myślenie. Tzw. asertywność w skrajnej postaci może doprowadzić do tego, że staniemy się niezdolni do przyjęcia krytycznych uwag na swój temat a za wszelkie zło zaczniemy obwiniać innych. Jednocześnie tym postawom towarzyszy coraz powszechniejsze stosowanie metod manipulacji: jeśli potrafimy komuś wmówić, że to jego wina, wtedy mamy go w garści i jesteśmy górą. Łatwiej jest sterować pracownikiem, który permanentnie czuje się winny, który boi się nawet spojrzenia szefa, bo pewnie zobaczył już coś złego.
Duch Święty przekonuje nas o grzechu nie po to, aby nas przygnębić, wzbudzić w nas fałszywe poczucie winy i nami manipulować. On uczy, że jesteśmy dziećmi Bożymi, woła w nas: „Abba, Ojcze”. Pomaga wrócić ze skruchą w ojcowskie ramiona. Chrześcijańskie poczucie grzechu zawsze idzie w parze z poczuciem miłości Boga.
Jednym z uczynków miłosierdzia jest upominanie brata, który błądzi. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus wyznała, że gdy była mistrzynią nowicjatu, najwięcej trudu kosztowało ją zwracanie uwagi nowicjuszkom. Rozumieją to dobrze rodzice, gdy odpowiedzią na upomnienie stają się dąsy i obrażona mina, a czasem bunt. Mamy upominać nie przestając okazywać miłości – jak Bóg. Czasem wydaje się, że będzie łatwiej udać, że się nie widzi zła lub wymówić się fałszywą tolerancją. Jednak gdy małe dziecko biegnie na ulicę prosto pod przejeżdżające samochody – czy można nie reagować? Obojętność byłaby nie tylko znakiem braku miłości ale winą zaniedbania. Jeśli więc ktoś z troską i miłością zwraca nam uwagę, bądźmy wdzięczni, bo może wiele go to kosztowało.

(1) Jan Paweł II, adh. ap. Reconciliatio et poenitentia, 18; (2) Tamże; (3) 14.06.2013 za osservatoreromano.va; (4) Rec. poen., 18 ; (5) Tamże.

3. Kiedy Bóg dopuszcza skutki grzechu dla naszego dobra

Oto wyzdrowiałeś. Nie grzesz już więcej, aby ci się coś gorszego nie przydarzyło (J 5, 14)
Chrystus uczy, że Bóg nigdy nie pozostaje obojętny wobec grzechu swoich dzieci i cierpienia spowodowanego przez jego skutki. On sam jest Dobrym Pasterzem, który niestrudzenie szuka owcy zagubionej. Gdy dowie się, że odeszła od stada, zaplątała w ciernie, które ją ranią – natychmiast wyrusza na pomoc, bo ją kocha. Gotów jest oddać za nią życie, podczas gdy najemnik porzuca ją w niebezpieczeństwie i ucieka.
Ojcowska troska Boga przejawia się w tym, że ostrzega On swoje dzieci przed grzechem i jego zgubnymi skutkami. Już w raju Adam usłyszał słowa: „Z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz” (Rdz 2, 17). Do Niniwy, której groziło zniszczenie z powodu złych czynów jej mieszkańców, Bóg posyła proroka Jonasza ze słowami: „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona” (Jon 3, 4). Dzięki temu mieszkańcy miasta podjęli post i nawrócili się, przez co ocalili swoje życie.
Jednak nierzadko ojcowska przestroga zostaje zlekceważona i odrzucona. Z tego właśnie powodu Jezus płacze nad Jerozolimą: „Jeruzalem, Jeruzalem! Ty zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie są posłani. Ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, jak ptak swe pisklęta zbiera pod skrzydła, a nie chcieliście” (Mt 23, 36). Gdy przestają działać ostrzeżenia, wtedy serce staje się zatwardziałe a człowiek zepsuty – grzeszy dalej nie zważając na niebezpieczeństwo bolesnych konsekwencji.
Ewangeliczna przypowieść o synu marnotrawnym stawia w centrum miłość ojca, który ze łzami szczęścia i radości wita powracającego nieszczęśnika, wszystko mu wybacza i na nowo czyni swoim dziedzicem. Choć tekst o tym milczy, możemy domyślać się, że ojciec nie pozwolił synowi odejść ot tak sobie, ale z pewnością ostrzegł go przed grożącym niebezpieczeństwem. Prawdopodobnie też interesował się losem syna w obcym kraju, skoro z utęsknieniem wyczekiwał jego powrotu i w końcu wyszedł mu na spotkanie, kiedy ten był jeszcze daleko. Możemy też wyobrazić sobie, że kiedy docierały do niego wieści o cierpieniu syna, o głodzie i upokorzeniu, jego serce krwawiło. Nie wiemy, czy w tym czasie ojciec udzielał synowi jakiegoś wsparcia. Jeśli tak, to tym większa była wina syna – z jakim bowiem uporem musiał trwać w grzechu, skoro mimo pomocy doprowadził się do krańcowego upodlenia. Wyobraźmy sobie, co musiał czuć ojciec na myśl, że dar jego serca idzie na nierządnice? Ostatecznie tekst przypowieści nie pozostawia wątpliwości: to, że syn stoczył się na samo dno, jest tylko i wyłącznie konsekwencją jego odejścia od ojca i całkowitego zamknięcia na miłość, okazywaną mu na tyle sposobów.
Jezus uczy, że Ojciec niebieski otacza miłością wszystkie swoje dzieci, także te, które się od Niego odwracają: „On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych” (Mt 5, 45). Zatem gdy dopuszcza bolesne skutki grzechu, nie jest to rodzaj kary, czy zemsty. Do miłości nie można nikogo zmusić. Podobnie zagubiona owca musi pozwolić się odnaleźć i wziąć na ramiona, musi uznać, że potrzebuje Pasterza, że bez Niego zginie. Co ma zrobić Bóg, gdy serca Jego dzieci pozostają zamknięte na Jego ojcowską miłość i troskę? Przypowieść o synu marnotrawnym pokazuje, że gdy wszystko inne zawodzi, miłość ojcowska ostatecznie zgadza się na bolesne skutki grzechu, aby zatwardziałe serce doprowadzić do nawrócenia, aby syn powiedział: Wstanę i pójdę. Przypomina to sytuację alkoholika, który mimo napomnień, cierpliwego znoszenia cierpień przez rodzinę, okazywania miłości i troski – nie przestaje niszczyć siebie i bliskich. Wtedy nie ma innego wyjścia i trzeba pozwolić, by doświadczył na sobie wszystkich niszczących skutków nałogu, aby dzięki temu dotarło do niego, że źle czyni i by zrodziło się w nim pragnienie przemiany. Znane są liczne świadectwa osób uzależnionych, które dopiero gdy zeszły na samo dno, podjęły decyzję o rozpoczęciu leczenia.
Gdy Bóg dopuszcza bolesne skutki grzechu, jest to część planu ratunkowego: zamknięcie swoistego „parasola ochronnego”, którym grzesznik do tej pory był osłaniany, aby „przemoczony” złem, na które dotąd pozostawał ślepy, uznał je i w końcu odrzucił. Katechizm poucza nas w następujący sposób: „Chrześcijanin powinien starać się znosząc cierpliwie cierpienia, różnego rodzaju próby, a w końcu godząc się spokojnie na śmierć, przyjmować jako łaskę doczesne kary za grzechy” (KKK 1473).
To, że skutki grzechu mogą otwierać serce na łaskę i mieć zbawienne działanie, widzimy na przykładzie Dobrego Łotra. Musiał być nie lada złoczyńcą, bo na krzyżu wieszano najgorszych oprawców. Ta okrutna śmierć była nie tylko wielkim cierpieniem fizycznym ale również publicznym upokorzeniem i hańbą. Gdy drugi skazaniec szydził z Jezusa, Dobry Łotr upomniał go: Przestań, „my przecież – sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił”. Przyjął skutki swojego zła poddając się im z cierpliwością. I jednocześnie z wielką ufnością poprosił Jezusa: „Wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego Królestwa”. Wtedy usłyszał: „Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju” (Łk 23, 41-43). Dziś jest świętym, kanonizowanym przez samego Zbawiciela, a w całym świecie chrześcijanie modlą się w kościołach pod jego wezwaniem.
Oczywiście, najlepiej nie czekać z nawróceniem do ostatniej chwili i narażać się przez to na bolesne skutki swych grzechów. Warto na bieżąco wykorzystywać Boże napomnienia: zwłaszcza te w sumieniu i Słowie Bożym.

2. Czy Bóg odpowiada za zło?

Co człowiek sieje, to i żąć będzie: kto sieje w ciele swoim, jako plon ciała zbierze zagładę (Ga 6, 8)
Biblijny wąż w rozmowie z Ewą przypisuje Bogu egoistyczne intencje: „Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło” (Rdz 3, 4n). Także dziś często oskarża się Boga o to, że zło istnieje na świecie. – Skoro jest wszechmocny, to dlaczego mu się nie przeciwstawi? – Czy może istnieć dobry Bóg, skoro są wojny, cierpienie, choroby, skoro umierają niewinne dzieci? Jeśli Bóg jest Stwórcą i źródłem wszystkiego, to także zło musi od Niego pochodzić.
A jednak pierwsze wersety Księgi Rodzaju wielokrotnie powtarzają, że wszystko, co Bóg stworzył, było dobre a wręcz bardzo dobre (Rdz 1, 31). Pismo św. uczy, że zło nie pochodzi od Boga, ale od stworzeń, które źle użyły swojej wolności. Najpiękniejsze rzeczy można popsuć, gdy wolne stworzenie staje się nieposłuszne Bogu. Choć to niewiarygodne, jednak może to uczynić, bo Bóg dał mu prawdziwą wolność! W Księdze Mądrości czytamy, że Bóg stworzył człowieka dla nieśmiertelności, a „śmierć weszła na świat przez zawiść diabła i doświadczają jej ci, którzy do niego należą” (Mdr 2, 23n). Nieposłuszeństwo Bogu i sprzeciw wobec Jego woli Biblia nazywa grzechem. W dziejach ludzi miał on miejsce po raz pierwszy pod drzewem poznania dobra i zła. Potem nastąpiły konsekwencje: pierwsi ludzie utracili przyjaźń z Bogiem i wspaniałość rajskiego ogrodu, zaś na ziemię weszły cierpienia, choroby, udręki życia, znój pracy a w końcu śmierć. Całe to zło Biblia ukazuje jako owoc grzechu, sprzeciwu wobec Boga.
Obserwując świat wokół nas odkrywamy, że wszystko w naturze ma swoje skutki, każda akcja powoduje reakcję. Bóg, stwarzając naturę, nadał jej jednocześnie wewnętrzne prawa, które sprawiają, że kosmos jest całością i tworzy wspaniałą harmonię. Człowiek, choć z mozołem, potrafi te prawa odkrywać i wykorzystywać je na swój użytek. Odkrywa też, że gdy ich nie respektuje, harmonia zostaje mniej lub bardziej zaburzona. Już małe dziecko wie, że gdy przez nieuwagę dotknie gorącego przedmiotu, np. żelazka lub kuchenki, wtedy powstaje oparzenie, któremu towarzyszy ból. Zostaje po nim ślad, bolesna blizna, czasem przez dłuższy czas. Jeśli ktoś przecenia swoje umiejętności narciarskie i nie zachowuje ostrożności na stoku, może to skończyć się złamaniem nogi, czasem tak poważnym, że trzeba odstawić narty do końca życia. Kiedy zabraknie ostrożności, nikt rozsądny nie będzie obwiniał Boga o to, że po oparzeniu powstał bąbel albo że na skutek brawury ma nogę w gipsie. Nie będzie też miał pretensji do praw natury – nadanych przez Stwórcę i dobrych. Zło rodzi się na skutek ich nierespektowania, czy to z powodu nieuwagi, czy głupoty a czasem złej woli.
Podobnie jest z grzechem: ma on zawsze swoje skutki i nigdy nie grzeszymy bezkarnie. Grzech jest sprzeciwem wobec Boga i zawsze w jakiejś mierze wejściem w przymierze z szatanem, a ten nie pragnie naszego dobra, bo jest ojcem kłamstwa i oskarżycielem. Chrystus pyta: „Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi?” (Mt 7, 16). Złe drzewo nie zrodzi dobrych owoców ale złe – i te gorzkie owoce trzeba będzie jeść. Jednak na początku może kusić kwiatami iluzji, pełnymi złudnego piękna. Zło – a nie dobro – jest owocem grzechu.
Nikt z nas nie żyje dla siebie (por. Rz 14, 7), nikt nie jest samotną wyspą. Istnieją między nami więzy, tworzące niewidzialny system naczyń połączonych. Jesteśmy wszyscy jednym duchowym organizmem, bo Bóg przeznaczył nas, abyśmy tworzyli razem mistyczne Ciało Chrystusa. Dlatego skutki naszych grzechów w postaci zła ranią także innych. Dziecko nasiąka tym, czym żyją jego rodzice. Każdego z nas obciążają w jakiejś mierze wady i błędy środowiska, z którego się wywodzimy. A przede wszystkim, jak uczy Kościół, dziedziczymy po pierwszych rodzicach skutki grzechu pierworodnego. Z nich wszystkich musi nas wyzwolić łaska Odkupienia.
Kiedy w sakramencie spowiedzi Chrystus przez kapłana odpuszcza nam grzechy, daruje nam tzw. karę wieczną. Jednamy się z Bogiem i wracamy do więzi z Nim. Pozostają jednak doczesne skutki grzechu, dotykające nas i innych, których spowiedź nie usuwa, i które trzeba naprawić. Nazywamy je karą doczesną za grzech. Nie tyle jest to rodzaj klapsa, który Bóg wymierza nam po grzechu, ale swego rodzaju duchowe bąble i blizny po oparzeniach spowodowanych grzechem. Doczesnym skutkiem grzechu jest to, że wciąga on coraz bardziej swoją ofiarę, a kolejne upadki łatwiej się powtarzają. Jezus powiedział: „Każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu” (J 8, 34). Im kto więcej grzeszy, tym trudniej mu odróżnić dobro od zła, jego sumienie choruje, potrafi zło nazywać dobrem. Po spowiedzi mogą ciągle pozostawać w sercu żal i pretensje, niezabliźnione rany, niezdolność do przebaczenia, wyrzuty sumienia. Może trwać udręka spowodowana widzeniem swojej brzydoty, złości i egozimu. Te wszystkie rany trzeba z troską opatrzyć i leczyć, aby się zagoiły. Jest to ważna część posługi miłosierdzia, do której wzywa nas Chrystus wskazując na przykład dobrego Samarytanina (Łk 10, 30-37). Warto wiedzieć, że Kościół w swym duchowym skarbcu posiada lekarstwo na kary doczesne – jest nim odpust zupełny.

1. Trudna prawda o człowieku

Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła (Mt 4, 1)
Pismo św. uczy nas prawdy o Bogu i – z Bożej perspektywy – prawdy o człowieku. Prawda objawiona nie zawsze musi pokrywać się z tym, co myślimy sami o sobie. Dobrze wiemy, że często okazuje się to iluzją. Zresztą nie potrafimy do końca zrozumieć samych siebie. Tymczasem Chrystus dobrze wiedział, co się kryje w sercu człowieka i nie potrzebował, aby Mu ktoś o tym mówił (1).
Ludzka myśl od wieków bada świat. Zdobyliśmy rozległą wiedzę o człowieku, o jego strukturze biologicznej i psychicznej. Rozwinęła się sztuka lekarska, pomagająca chronić i ratować ludzkie zdrowie i życie. Jednak to nie wszystko. Boże objawienie przekazuje nam prawdę o człowieku, do której rozum ludzki nie jest w stanie dojść o własnych siłach. Mówi nam po pierwsze, że Bóg jest naszym Ojcem. Choć w formowaniu naszej natury posługuje się rodzicami, to duszę każdego z nas stwarza bezpośrednio. Dlatego Boże spojrzenie, pełne miłości, pozostaje odbite głęboko w naszym jestestwie. Sprawia, że nosimy w sobie niezatarte przekonanie o własnej nieskończonej godności.
Przekazując prawdę o Bożym dziecięctwie Pismo św. jednocześnie przekazuje prawdę o tym, co się wydarzyło u samych początków rodzaju ludzkiego. Czytamy w Księdze Rodzaju, że kiedy Bóg stworzył człowieka i uczynił go swoim przyjacielem, ten, ulegając podszeptowi węża, przez grzech pierworodny sprzeniewierzył się otrzymanemu darowi. Skutki tej decyzji odczuwamy wszyscy do dziś.
Chrystus przez swoją śmierć i zmartwychwstanie uwolnił nas od grzechu, szatana i śmierci. Ta wolność jest nam ofiarowana w sakramencie chrztu św. Małe dziecko otrzymuje wtedy białą szatę na znak czystości duszy, która staje się nieskazitelna. Ale czytamy w Katechizmie: „Nowe życie otrzymane w sakramentach wtajemniczenia [chrztu, bierzmowania i Eucharystii] nie wyeliminowało jednak słabości i kruchości natury ludzkiej, ani jej skłonności do grzechu, którą tradycja nazywa pożądliwością. Pozostaje ona w ochrzczonych” (2). Z tą istotną prawdą o nas musimy się liczyć, gdyż inaczej narażamy się na poważne niebezpieczeństwo. W Katechizmie Kościoła Katolickiego, w komentarzu do modlitwy Ojcze nasz, czytamy: „Chociaż zostaliśmy obleczeni w szatę chrzcielną, nie przestajemy jednak grzeszyć i odwracać się od Boga”. I w prośbie Odpuść nam nasze winy „na nowo przychodzimy do Niego jak syn marnotrawny i uznajemy się przed Nim za grzeszników, podobnie jak celnik” (3).
Dobrze wiemy, że gdy upuścimy jakiś przedmiot, spadnie w dół i roztrzaska się. Nikt kto ma zdrowy rozsądek nie powie: zrobię eksperyment i sprawdzę, czy to rzeczywiście jest prawda – może zawiśnie w powietrzu, a może poleci do góry. Grzech pierworodny odcisnął się piętnem na nas wszystkich, a jego skutki są jak grawitacja. Zło zaczyna nas przyciągać, jest atrakcyjne. Innym skutkiem jest zaciemnienie umysłu i osłabienie woli, które utrudniają wybieranie dobra. Mamy wątpliwości, gubimy się, łatwo nas oszukać. Bywa, że ktoś mówi: jak ja mogłem to zrobić, jak mogłem być taki głupi? To nie oznacza, że jesteśmy osaczeni przez zło i doszczętnie zniewoleni. Wiadomo, że w każdym z nas jest wiele dobra. Bóg dał nam różne talenty, mamy serce, które potrafi kochać. Ale równolegle z pszenicą rośnie kąkol, ewangeliczny chwast. Staje się najbardziej widoczny wtedy, gdy pojawia się pokusa – zgodnie z przysłowiem, że okazja czyni złodzieja.
Św. Jan Paweł II stwierdził, że ludzie współcześni są dzisiaj kuszeni przez „mało chrześcijańską iluzję bezgrzeszności” (4). Jak rozumieć te słowa skoro, jak się wydaje, wokół nas jest coraz więcej zła? Problem polega na tym, że tego zła już się nie widzi. Ludzie grzeszą, ale nie czują z tego powodu winy. Grzechu już nie nazywa się grzechem. Albo się go bagatelizuje, na wzór stadionowej przyśpiewki: „Chłopaki, nic się nie stało”: nie ma problemu, wszytko jest w porządku. W końcu mówi się, że inni grzeszą jeszcze bardziej albo że wszyscy tak robią – i wtedy grzech powoli staje się normą.

Scroll to Top